wtorek, 2 maja 2017

Sens życia




Czasami zastanawiam się, czy nasze życie faktycznie ma sens. Jak wielu z nas wychodząc z pracy naprawdę zostawia pracę w biurze. Czy może zabiera ją ze sobą do domu, usuwając prywatne potrzeby na margines.  A jak wygląda życie ucznia lub studenta? Czy zdarza się, że po 8h siedzenia w szkole tyle samo czasu musi spędzić na samodzielnej nauce? Oczywiście, są osoby, których ambicja kończy się na fizycznej pracy w sklepie lub na budowie, jednak co z intelektualistami, którzy mierzą nieco wyżej? Czy ich życie będzie opierało się na nieustannej  pracy nad samym sobą? A może nie opłaca się dążyć do poszerzania horyzontów własnej wiedzy, przecież cena jest bardzo wygórowana. Za wszystko płacimy czasem, który jest najdroższą walutą człowieka. Każdy z nas  ma swój ograniczony okres istnienia, każda stracona minuta już do nas nie powróci, a przybliży ku końcowi. Jednak czy można nazwać straconym czasem chwile poświęcone samorozwojowi? Niektórzy mogliby powiedzieć, że osoba niewymagająca za wiele od życia będzie szczęśliwsza od tej, która nieustannie próbuje coś zmienić. Ale czy właśnie nie na tym opiera się sens istnienia, na ciągłej próbie dosięgnięcia celów? To aspiracje zmuszają do podjęcia kroków, które mogą pomóc nam w  realizacji marzeń. Dlatego tak ważne jest znalezienie dziedziny, która nas naprawdę interesuje, czym możemy zająć się na poważnie. Czy to jest klucz do szczęścia? Nie wiem, na tą chwilę tak mi się wydaje.

sobota, 20 lutego 2016

Kobieta i samochód


Jeżeli ktoś widzi w tytule jakąś sprzeczność, to jest stereotypowym szowinistą.
Czy kobiety potrafią prowadzić i znają się chociaż trochę na samochodach? Głupie pytanie, na które wiele osób odpowiada przecząco. Ja się z tym nie zgadzam. Każda jest przecież inna. Spotkamy zarówno takie, które malują się siedząc za kółkiem, jak i te biorące udział w poważnych rozgrywkach sportowych.

Niestety moja historia związana z autem jest bardzo krótka, pozbawiona niesamowitych i nieprawdopodobnych wyczynów, którymi mogłabym chwalić się na spotkaniach towarzyskich.

Prawo jazdy zdałam pół roku temu.
Przed i w trakcie egzaminu można zrobić wiele głupich rzeczy, np.:
- skutecznie spotęgować stres, rozmawiając o nieprzychylnych egzaminatorach, czerpiących przyjemność i satysfakcję z krzywdy innych
- dowiedzieć się,  jakie symptomy zdenerwowania wystąpiły u koleżanki, która nie zdała.
 Nie zgadniecie, u mnie wystąpiło to samo. Pierwszy raz reagowałam w taki sposób na stres.
- nie zapiąć pasów
- nie włączyć kierunkowskazu przy parkowaniu
- stracić głowę, kiedy jakiś palant wymusza pierwszeństwo.
Byłam zmuszona najechać na "ziemię świętą" (powierzchnię wyłączoną z ruchu), co kolidowało z zasadami książkowymi zakodowanymi w mózgu. Kolejny dowód na to, że teoria bardzo często mija się z praktyką.
Najbardziej jednak przerażała mnie cisza podczas egzaminu, która męczyła psychicznie. Na szczęście to już przeszłość.

Mimo wszystko kurs, chyba jako jedyna wśród moich znajomych, wspominam z uśmiechem. Przed każdą lekcją w oczach zapalały mi się iskierki szczęścia. Kochałam prowadzić, bezkarnie przekraczać dozwoloną prędkość, wkurzać innych kierowców, ścigać się, kto pierwszy ruszy na zielonym. Wszystko traktowałam jako świetną zabawę, czułam się jak dziecko w wesołym miasteczku.
Trafiłam na bardzo wyluzowanego instruktora ( emerytowanego policjanta), idealnie mi pasował. Zazwyczaj starał się nie poprawiać samemu moich błędów, co dawało mi poczucie pełnej kontroli nad autem. Nigdy też na mnie nie krzyczał. Wciąż żartowaliśmy, im głupszy suchar, tym lepiej. Poważne zagadnienia dotyczące polityki, filozofii i sensu istnienia nie wchodziły w grę. Top tematem pozostawał odpowiedni kandydat na męża, imprezy i używki. Czasami nie wyrabiałam na zakrętach (dosłownie) ze śmiechu. Dlatego zawsze dziwiłam się negatywnej opinii, którą cieszyły się kursy na prawo jazdy.

Chociaż minęło już całkiem sporo czasu, od kiedy mam dokument w portfelu, tata wciąż boi się, że coś mi się może stać. Kiedy potrzebuję wziąć auto, zazwyczaj nie chce, żebym się fatygowała, przecież sam może mnie zawieźć, poczekać i przywieźć. I jak tu go nie kochać.
Ale dzisiaj nastąpił chyba jakiś przełom. Mimo miliona przeciwwskazań i argumentów, dlaczego nie powinnam prowadzić, dał mi w końcu usiąść za kółkiem. Mało tego, pochwalił, że świetnie sobie radzę i powinnam częściej jeździć. Jestem w szoku. Świat się zmienia.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Kontemplacje szesnastolatki



Mając 16 lat, pewnego dnia dotarła do mnie brutalna rzeczywistość - za 4 lata stuknie mi dwudziestka. Będę stara, odpowiedzialna, samodzielna, konsekwentna i -najgorsze-poważna. Zamieszkam sama, zetnę włosy, pofarbuję na blond (nie wiem skąd zrodził się we mnie ten pomysł). Jednym słowem - porażka. 

Okazało się, że nie tylko ja mam takie przemyślenia - rozmawiając z przyjaciółkami, wszystkie chciałyśmy zatrzymać czas. Czyż nie ma lepszego okresu życia niż teraz? Beztroska, częste spotkania ze znajomymi, wspólne nocowanie, a do tego wciąż nie jesteśmy za siebie odpowiedzialne, rodzice nas utrzymują i gotują. Chwilo trwaj.
Kto nie miał takich rozkmin? Chyba każdy oczyma wyobraźni wybiega w przyszłość. Jednak porównując nasze wizje z rzeczywistością, zazwyczaj są to dwie odrębne historie.

Dziś mam 19 lat (rocznikowo 20, ale się do tego nie przyznaję).
Po pierwsze jestem brunetką, albo szatynką, coś pomiędzy. 
To właśnie na studiach zaczęłam nałogowo oglądać produkcje Marvela. Jeszcze bardziej polubiłam bajki -przede wszystkim Disneya, ale nie tylko. Uwielbiam od czasu do czasu ubierać obrzydliwie słodkie sukienki i różowe elementy, chociaż na co dzień preferuję elegancką czerń. 
Zaczęłam uczyć się jeździć na deskorolce (wiosną planuję dojeżdżać w ten sposób na uczelnię). Założyłam bloga -  zawsze kojarzyło mi się to z gimnazjalistkami. Wróciłam do gry na pianinie (chodziłam kiedyś do szkoły muzycznej, przez co znienawidziłam ten instrument na kilka dobrych lat). Można tak wymieniać,ale:

To, ile mamy na liczniku, wcale nie musi mieć odzwierciedlenia w naszym zachowaniu. Po co mamy udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Nie wiem, dlaczego kiedyś myślałam, że bycie dorosłym jest synonimem braku poczucia humoru i jest to fatum, od którego nikt nie ucieknie. Dziś mogę bez wahania powiedzieć, że czuję się jak dziecko i jestem szczęśliwa. 


piątek, 12 lutego 2016

Koszmar ściętych włosów



W życiu każdej kobiety nadchodzi taki dzień, kiedy staje przed lustrem i zastanawia się, czy to naprawdę jej włosy. Bo nie wyglądają jak włosy. Raczej jak szopa.Natychmiast musi coś z tym zrobić, póki nie zaczęła  straszyć Bogu ducha winnych ludzi. Niewinna istota staje się nagle maniakiem masek, odżywek, specjalistycznych szamponów. Ale to jej wciąż nie wystarcza.
Fryzjer. Nagle zaczynamy zauważać ten szyld. Nasze końcówki od dawna błagały o wizytę w salonie.

Nigdy nie należałam do osób panicznie bojących się nożyczek. Uwielbiałam drobne zmiany, poza tym podcięcie włosów traktowałam jako element kuracji poprawiającej kondycję i wygląd. Niestety fryzjer to nie polityk, trzeba mieć do niego pełne zaufanie. Najlepiej wybrać kogoś sprawdzonego. Szkoda, że ostatnio o tym zapomniałam...

Któryś czwartek czerwca 2015r.
Obudziłam się z myślą, że najwyższy czas na małą metamorfozę, pójdę dziś umówić się na wizytę.
 Nie wiem co mnie podkusiło, ale postanowiłam zajść do przypadkowego salonu. Uśmiechnięta fryzjerka (może to był złośliwy uśmiech?) powiedziała, że w tej chwili nie ma klientów i chętnie przyjmie mnie od zaraz. Powinnam była uciekać, bo to już wyglądało podejrzanie. Ale nie, szczęśliwa usiadłam wygodnie w fotelu, opowiedziałam, że chcę jedynie pocieniować włosy.

10 minut później było po wszystkim. Trochę za mocno postopniowała, ale z przodu nie wyglądało to jeszcze tak źle. Ogarnięta ja nie pomyślałam, żeby zapytać o lusterko z tyłu, ale w sumie włosów i tak już mi nie przyklei. Co zostało ścięte, już się nie odstanie.

Dopiero w domu przeżyłam szok. Włosy miałam ścięte na kształt trójkąta równoramiennego. To wyglądało naprawdę strasznie. Postanowiłam wrócić do salonu i domagać się poprawki, jednak był już zamknięty.
Tego samego wieczoru mama obcięła mi wierzchołek tej pięknej figury jaką tworzyły moje włosy, a na drugi dzień odwiedziłam innego fryzjera. Z włosów do połowy pleców zostały tylko do brody. A chciałam tylko pocieniować...







czwartek, 11 lutego 2016

Dzień z życia studenta medycyny




6.35. SMS. Kto wysyła wiadomości o tej porze?
Idziesz na wykład?
Patrzę jeszcze raz na zegarek - za 3 min zadzwoni budzik. Najchętniej zostałabym w ciepłym łóżku cały ranek. Wczorajsze postanowienia odnośnie obecności na wykładzie w tej chwili nie mają większego znaczenia. Bo co jest ważniejsze od wygodnej poduszki? Zamykam oczy na 2 sekundy . Nocne oglądanie Mission Impossible to nie był chyba najlepszy pomysł
Dobra, nie będę leniwą dupą. Najtrudniejsza decyzja człowieka podjęta - wstaję.
I wtedy uświadamiam sobie, że zostało mi kilka minut do wyjścia. W locie ubieram się, piję kawę i biegnę na autobus. Swoją drogą, nie wiem po co rozkłady jazdy jazdy, skoro busy żyją swoim życiem.
Według planu, jestem 1 minutę przed odjazdem. Nieźle jak na mnie. Zdążam jeszcze podsłuchać na przystanku rozmowę dziewczynki ( na oko 10 lat):
- Tak tato, wzięłam drugie śniadanie... kończę dziś o 14... do zobaczenia w domu... buziaki...pa.
I ona naprawdę pocałowała głośnik telefonu. Czy to nie było słodkie? Świat jest jednak piękny.

Wykład z anatomii. Nawet ciekawy. Mija na pewno szybciej niż taki z biofizyki czy biochemii. Dział: GIS - czyli głowa i szyja, temat: krtań. Wykładowca sypie żartami jak z rękawa. Nie no, czasami padnie jakiś suchar. Staram się zapamiętać jak najwięcej - dlaczego ja się wczoraj nie uczyłam? Dobra, ogarnę to jakoś na ćwiczeniach.
Godzina dobiega końca, a mój stan wiedzy niewiele różni się od początkowego. Nie chcę przez to powiedzieć, że tak jest zawsze, ale czasami zdarza mi się przyjść nieprzygotowana na zajęcia. Koleżanka obok też ma chyba czarną wizję naszych szpilek (wyjściówek), nie wróżę dobrych ocen. Ale kto by się przejmował, w końcu jesteśmy wiernymi wyznawcami zasady: Lepsze mocne dwa niż słabe trzy. Wiem, głupie.

Ćwiczenia. To tutaj nabieramy praktyki, widzimy na żywo to, co można obejrzeć w atlasie. Zakładamy fartuchy, zaczynamy analizować poszczególne elementy anatomiczne z dzisiejszego tematu. Uczymy się nazywać części ciała ludzkiego po łacinie, po polsku i angielsku.
Mamy możliwość dotykania preparatów, ale ja się chyba nigdy ni przełamię. Nie chodzi o to, że się boję (zawsze pyta mnie o to tata), nawet już się nie brzydzę. Mam zakodowaną w psychice blokadę: NIE DOTYKAĆ. Jestem chyba jedyną studentka medycyny z takimi oporami. Ale co tu się dziwić, jeszcze pół roku temu nie byłam w stanie wziąć do ręki surowego mięsa.
Często zastanawiam się, czy lekarski to moja bajka. W ciągu pierwszego semestru miałam co do tego wahania, nastał w końcu moment, że chciałam zrezygnować. Nie z powodu mitycznie ogromnej ilości nauki - bo to nieprawda, że student medycyny nie ma czasu na prywatne życie. Moje zastrzeżenia co do wybranego kierunku były spowodowane silnymi emocjami związanymi z kontaktem z preparatami.
Nie zrezygnowałam. Postanowiłam pokonać swoje słabości. I cieszę się z tej decyzji. Nie wyobrażam sobie innej przyszłości niż jako lekarz. Ale mam nadzieję, że te studia nie odbiorą mi wrażliwości, którą postrzegam jednak za pozytywną cechę. Nie chcę stać się obojętna wobec cierpienia drugiego człowieka.

Swoją drogą, oglądając filmy czy słuchając audycji, gdzie przypadkowo ktoś wtrąci nieprofesjonalny opis jakiegoś narządu ludzkiego, w głowie studenta medycyny pojawia się tysiąc myśli, które w skróconej wersji brzmią: Co ty wiesz o anatomii? ty stara dupa jesteś. Fajne uczucie.




środa, 10 lutego 2016

Poszukując siebie

W codziennym biegu łatwo jest o zatracenie wartości człowieka, odwrócenie priorytetów. Na pierwszy plan wysuwa się praca, uczelnia, a my sami stajemy daleko w cieniu. Czasami warto zatrzymać się na chwilę i spojrzeć na to wszystko z innej perspektywy.
Zadać sobie pytanie: czy to mi naprawdę wystarcza? Elitarne studia, dobrze prosperująca kariera, wysokie zarobki... Albo po prostu szkoła, praca i zarobki.
Każdy z nas ma jakieś marzenia, zainteresowania, hobby. Czy nie realizując ich możemy czuć się szczęśliwi?
Nie zmarnuj swojego potencjału, nie zmarnuj życia.


W zwierciadle codzienności

Ostatnio zauważyłam, że trudno jest mi się do czegokolwiek zmobilizować. Widzę, jak dni uciekają mi między palcami. Cieszę się, że chociaż to dostrzegam. Dlatego szukam motywacji w najdrobniejszych, najmniej znaczących dla znieczulonego oka ludzkiego wydarzeniach, słowach, czynach.
Obok nas dzieje się tak wiele, a my zazwyczaj nie mamy czasu, żeby to zauważyć. Idąc do pracy, szkoły, czekając na przystanku - wciąż powstaje nowa historia. Czas to klisza, która stale zapisuje nowe fragmenty filmu.
Fakt, ostatnio na świecie nie dzieje się najlepiej. Europę zalewa fala emigrantów, na Wschodzie trwają wojny. Długo można by wymieniać, ile zła przepełnia naszą planetę. Jednak nie o tym chcę mówić. Bardzo często negatywne emocje zasłaniają nam słońce, metaforycznie zakładamy ciemne okulary. Ale przecież ono nigdy nie przestaje świecić. Każdy dzień zaskakuje nas czymś nowym, niesamowitym, miłym. Tylko musimy nauczyć się to dostrzegać.